Błędne koło finansowania ekologii

"Jedni śmiecą - inni płacą", tak pokrótce można wyjaśnić sposób finansowania ekologii. Globalizacja i nowe technologie pozwoliły w bardzo szybkim tempie rozwijać się przedsiębiorstwom w tradycyjnych gałęziach biznesu, dostarczając im narzędzi do szybkiego przekazywania informacji klientom, kooperantom i instytucjom. Rozwój rynków, zwiększenie tempa wprowadzania innowacji oraz wzrost zamożności społeczeństw, spowodowały zwiększenie konsumpcji produktów i usług. Miejsca kiedyś mało dostępne i z tego powodu słabiej rozwinięte gospodarczo, stały się celem turystycznych wypraw. Po pierwsze przez wzrost zamożności i większą mobilność ludzi z krajów rozwijających się, po drugie przez napływ inwestycji zagranicznych, które z rajów ekologicznych, uczyniły dochodowe raje turystyczne, gdzie nasza cywilizacja systematycznie tworzy kolejne wysypiska śmieci.
Problem globalnej degradacji i zanieczyszczenia środowiska obraca się tak naprawdę tylko i wyłącznie wokół pieniądza i kształtu systemu gospodarczego. Nie ukrywam, że nie jestem zwolennikiem systemu opartego na wzroście, przynajmniej takim, który obraca się tylko i wyłącznie wokół pieniądza. Podmioty gospodarcze opierają swój rachunek kosztów na środkach, które muszą wydatkować w celu zapewnienia sobie namacalnych podstaw prowadzenia działalności. Muszą więc wydatkować pieniądze na konkretne dobra i usługi. W ich rachunku ekonomicznym, degradacja darmowych zasobów nie jest kosztem, jeżeli nie jest usankcjonowana prawnie. Producent napojów nie dostanie mandatu za używanie plastikowych butelek pozostawionych w lesie. Dostanie go zwykły turysta, dla którego pozostawienie butelki będzie po prostu wygodne. W lesie nikt nie postawi automatu do odpłatnego odbioru butelek plastikowych. Co więcej, w wielu krajach rozwiniętych, nie spotyka się takich automatów nawet w miastach. Dopiero uczynienie z recyklingu dochodowej gałęzi gospodarki, najlepiej poprzez rządowe wsparcie, wyzwala w niektórych przedsiębiorcach proekologiczne zachowania. Prowadzi to do czegoś, co uważam za prawnie dozwoloną patologię. Coś co powinno być naturalnym kosztem funkcjonowania producentów, jest kosztem państwa, które musi poprzez usługi komunalne zapewnić infrastrukturę do sprzątania po nieodpowiedzialnym wykorzystywaniu technologii i niejednokrotnie, nie jest w stanie technicznie sobie z tym poradzić. Tak napędza się wzrost, kosztem jakości życia.
Dzięki wynikającej z obserwacji negatywnych skutków działalności człowieka krytyce gospodarki opartej na wzroście, pojawiły się metody pozwalające na oszacowanie w sposób mierzalny, kosztów uznawanych za niematerialne, jak chociażby analiza kosztów i korzyści (Cost - Benefit Analysis), w ramach której czynniki takie jak zanieczyszczenie powietrza można przeliczyć na konkretne wartości pieniężne. Problem w tym, że takie rozwiązania są stosowane w procesie oceny efektywności projektów inwestycyjnych, i to tylko wtedy, kiedy jest to odgórnie wymagane, czyli przy inwestycjach infrastrukturalnych lub współfinansowanych ze środków publicznych, albo wymagających określonych zezwoleń. W ramach swojej bieżącej działalności, przedsiębiorstwa muszą brać pod uwagę czynniki jakościowe tylko wtedy, kiedy wiąże się to z ryzykiem płacenia kar wynikających z prowadzonej aktualnie polityki proekologicznej, czyli np. z tytułu emisji szkodliwych substancji do atmosfery. To właśnie prowadzi do patologii, w ramach której pozostałe koszty związane z taką działalnością przedsiębiorstw, którą cechują szkodliwe emisje lub degradacja środowiska pokrywane są z opóźnieniem przez podatników. Opóźnienie to jest o tyle istotne, że koszty szkodliwej działalności nie są brane pod uwagę przy kalkulacji cen, a w efekcie wpływają na wybory dokonywane przez konsumentów. Obecnie nie istnieją rozwiązania, które pozwoliłyby na bieżąco uwzględnić wszystkie koszty, łącznie z czynnikami jakościowymi, na poziomie działalności operacyjnej przedsiębiorstwa. Nie ma również takich rozwiązań w rachunkowości dochodu narodowego. Jak dotąd, ich utworzenie, było mega-skomplikowane. Być może nowe technologie i możliwość analizy wielkich zbiorów danych dostarczą nam narzędzi potrzebnych do bieżącego szacowania wpływu działalności człowieka na środowisko.
Wszystko tak naprawdę obraca się wokół nawyków konsumpcyjnych. Oczywiście można zrzucić wszystko na konsumentów. Prawda jest jednak taka, że nawyki te zostały wykreowane przez korporacje, w których czysto finansowym interesie jest wzrost sprzedaży i oszczędność kosztów. Nie jest moim zdaniem prawdą to, że ludziom ciężko byłoby odzwyczaić się od plastiku. To raczej korporacjom, ciężko byłoby się odzwyczaić od pomnażania majątku za wszelką cenę. Mieliśmy przez lata technologie i materiały, które pozwalały na egzystencję bez naruszania równowagi w środowisku i produkcję bardzo trwałych rzeczy codziennego użytku. Niestety, ich stosowanie wymagałoby rezygnacji przez najbogatszą część społeczeństwa ze znacznej części zysków, a zarazem zmniejszyłoby różnice w poziomie dochodów między najbogatszymi i najbiedniejszymi. Coraz bardziej słyszalne są głosy, które wskazują na konieczność podzielenia się dochodami przez bogatych, z biedniejszą częścią społeczeństwa, zarówno geograficznie, jak i na poziomie czysto egzystencjalnym. Wymagałoby to jednak olbrzymich zmian systemowych, które oznaczałyby zmniejszenie dysproporcji pomiędzy bogatymi i biednymi, ograniczając jednocześnie rzeczywistą władzę największych podmiotów, polegającą na możliwości kreowania konsumpcji, przez działania marketingowe poparte możliwościami finansowymi. Jeżeli jednak nie znajdzie się sposób na rozwiązanie tego problemu, nadal będziemy tkwić w sytuacji, w której ostatecznym efektem działań człowieka, będzie konieczność ratowania tego, co zostało zniszczone.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Hyperloop - kiedy czas na Europę?

O ile można "ulepszyć" człowieka?

Czy tylko Hyperloop?